Fot. Grzegorz Celejewski / Agencja Wyborcza.pl
W sezonie zakończonym złotem klub z Sosnowca grał w hali przy ul. Żeromskiego. Wcześniej Kazimierz-Płomień rozgrywał też swoje mecze w szkolnej salce w Kazimierzu-Górniczym.
- Nasza hala w Kazimierzu była bardzo mała. Żeby się rozpędzić najpierw biegłem wzdłuż linii końcowej boiska, by nagle obrócić się przodem i zagrać kąśliwą piłkę. Wpadłem na to podczas jednego z treningów i okazało się, że to może być skuteczne. Leszek Czerlonek, który grał wtedy w Morzu Szczecin, wypominał mi mecz, gdy zdobyłem w ten sposób sześć czy siedem punktów z rzędu.
Nasza hala rzeczywiście była specyficzna. Do dziś mam w uszach tę syrenę strażacką, którą rozkręcali nasi kibice. Metr za linią końcową ściana! Kibice wisieli na małym balkoniku i gdyby tylko chcieli, mogliby dotknąć niemal każdej wysoko wystawionej piłki. Warunki do grania były trudne, ale nam to nie przeszkadzało. Przyjezdni natomiast mieli z tym duży problem. Myślę, że hala w Zawierciu również jest atutem Warty. To kameralny obiekt, gdzie fani potrafią stworzyć straszny kocioł. Tyle że takie małe hale, to także wielki problem dla kibiców, dla tej społeczności. Przecież, gdyby hala była większa, to na trybunach usiadłoby dwa, trzy razy więcej fanów - opowiadał nam Robert Malicki (pierwszy z lewej).
Wszystkie komentarze